Odcinek It Wasn't Enough stanowi bezpośrednią kontynuację akcji z poprzedniego sezonu. Przywódca remizy 51 Walles Boden podejmuje trudną, ale konieczną decyzję o gaszeniu pożaru, nie zważając na strażaków w dalszym ciągu znajdujących się w budynku. Już na dzień dobry dostajemy mocne i emocjonalne sceny, zwłaszcza skupiające się wokół Dawson, która przed paroma chwilami pożegnała się ze swoim mężem. Aktorka Monica Raymund udźwignęła powagę sytuacji, w której znalazła się jej bohaterka. Przecież życie jej męża, strażaka Caseya, wisi na włosku. Bardzo łatwo można kupić to, co nam się sprzedaje na ekranie. Niby wszystko jest tak jak być powinno, dużo się dzieje i akcja zapowiada naprawdę duże zmiany dla całego serialu. Nic bardziej mylnego. Scenarzyści nie zdecydowali się pozbyć swojego flagowego bohatera, choć bardzo chcielibyśmy tak myśleć. Specjalnie wprowadzili swoich widzów w błąd i frywolnie korzystają z odpowiedniego montażu, który pozwolił im zmanipulować serialową rzeczywistość. Dostajemy scenę w której niby "żegnamy" porucznika Caseya, a tak na dobrą sprawę jest to ceremonia wręczenia mu kolejnego odznaczenia.
Tym razem remiza 51 dostała wezwanie do pożaru w szkole. Tak, w tej samej, w której pracę właśnie rozpoczęła żona komendanta Bodena. Na szczęście nikomu nic się nie stało, a strażacy bezbłędnie przeprowadzili akcję. Okazuje się jednak, że nie będzie to jednorazowy wątek w serialu. Pożar nie był przypadkowy, a miało miejsce umyślne podpalenie. Przez kogo? Nie wiemy, ale zapewne śledztwo w tej sprawie będzie motywem następnego odcinka. Premiera szóstego sezonu o strażakach jawi się więc jako dość poprawna. Dla wielbicieli szczęśliwych zakończeń jest raczej idealnym rozpoczęciem nowej serii. Pozwala szybko zapomnieć o poprzednich problemach, a swoich bohaterów nie obciąża bagażem żałoby czy wyrzutów sumienia. Pod tym względem jestem w stanie spojrzeć milszym okiem na całość. Z drugiej jednak strony serial miał szansę zatrząść nieco rutyną, wznieść się ponad swój dotychczasowy, bezpieczny poziom. Niemniej jednak Chicago Fire jak zwykle dostarcza sporej rozrywki przeplatanej z przyjemną dawką akcji.
Życie towarzyskie w remizie 51 ma się dobrze. Mouch powraca witany radośnie przez swoich kolegów z pracy. Cruz, próbując odkupić swoje winy z poprzedniego sezonu, zachowuje się jak nastoletni chłopiec na posyłki, co niewątpliwie stanowi jeden z ciekawszych przerywników humorystycznych. Sylvia, Otis, gdzieś tam się kręcą w tle, zaznaczając jedynie swoją obecność. Z kolei Herman jak zwykle staje na głowie, by przywrócić uśmiech dziecku poszkodowanemu w wypadku. Pod tym względem serial nie odbiega od swoich standardów. Dużo czasu poświęcono Severidowi, który w dalszym ciągu cierpi po tragicznej śmierci swojej dziewczyny. Jego rany są otwarte i próbuje je zaleczyć przypadkowymi znajomościami. Na powrót więc przewidziano dla niego rolę playboya, który raczej nie zdecyduje się więcej na poważny związek. To swoistego rodzaju cofnięcie się postaci do początkowych sezonów jest ciekawym zabiegiem dającym pewne możliwości fabularne dla całego serialu. Zwłaszcza że już teraz pojawia się wieloletnia przyjaciółka Sylvii Brett o wdzięcznym imieniu Hope.
Orange Światłowód Cena, 2024